Akt 1:-) wstając rano w sobotę nie
spodziewałem się, że dzień przyniesie mi tyle wrażeń; -) Aczkolwiek dzwoniąc do
Tomka przed 7 rano by obudzić Go po weselnej imprezie, czułem, że będzie to ta
sobota, którą będziemy wspominać długo. Jak zobaczyłem Tomka 45 minut później
idącego środkiem ulicy w dwóch różnych skarpetkach byłem już tego pewien. Obiecany Cydr czekał w
plecaku. Była 8 rano, kiedy usłyszałem, Joszczi ty też się napij…wiadomo kolegom
się nie odmawia. I tak zaczęła się długa droga na Bieg Papiernika. Trasa do
Kwidzyna minęła w świetnej atmosferze, chyba nikt z nas nie sądził, że bieg, na
który jedziemy nie będzie głównym wydarzeniem sobotniego dnia.
Trasa Biegu Papiernika jest dla
mnie szczególna, ponieważ biegnie przez zakłady International Paper – Kwidzyn,
w których w latach 80tych pracował mój Tata, a ja przyjeżdżałem do niego na
kilka dni, chyba głównie w wakacje, muszę się dopytać. Pamiętam też, że do
Kwidzyna trasę pokonywało się w ciągu dwóch godziny, rekord utrzymywał się
prawie 30 lat, nie był nawet ciut zagrożony podczas transportu świniaka, kiedy to
Tata przewoził go na święta. My
wracaliśmy cztery godziny.
Wracając do Biegu, to nawodnieni niezwracający
uwagi na słońce, które niestety wielu biegaczom nie pozwoliło ukończyć tego
biegu (mam nadzieję, że to tylko drobne chwile słabości organizmu) stanęliśmy
na starcie.
Ja z Tomkiem w sektorze 55 minut, Dominik z Jarkiem ustawili się dużo
przed nami. Wystartowaliśmy. Na pierwszym łuku stadionu usłyszałem „ktoś tu
biegnie na mega kacu”, cóż, life… Po wybiegnięciu ze stadionu tempem 6 min/km
usłyszałem od Tomka „Misiu nie patrz na mnie, leć”, wystraszyłem się. „Misiu?” Pomyślałem,
On pewnie będzie chciał wbiec ze mną trzymając mnie za rękę na mecie, jak z
Jarkiem na Parkrunie. Zacząłem mu uciekać. Uciekałem do 5 km, dobrze nawodniony,
biegłem średnim tempem 4: 30 i dopiero po 20 minutach biegu poczułem, że
naprawdę jest gorąco. Zwolniłem, stwierdziłem, że nie ma sensu w tym upale biec
szybciej, poza tym poranna jazda samochodem dawała się we znaki; -) Rok temu w
Bytowie na półmaratonie, który mógłby być wstępem do jakiegoś biegu górskiego
też była podobna pogoda, ale tam jeszcze powietrze wykonywało jakieś ruchy, w
sobotę nie chciało. Jarek parę dni wcześniej, mówił, że w zeszłym roku pogoda
też dała w kość. Powiedziałem to będziemy mieli Mini Badwater, fajnie. I tak
naprawdę wbiegając na metę muszę przyznać, było gorąco, nie było momentami czym
oddychać, ale było warto, nie było tragedii. Jarek z Dominikiem już czekali w
umówionym miejscu tzn. Jarek czekał, Dominik zwiedzał stadion w poszukiwaniu jedynego zielonego namiotu, przy którym byliśmy umówieni. W
napięciu czekaliśmy na Mistrza ceremonii aż się zlituje i pozwoli trasie żeby
się skończyła. Przybiegł, rzucił parę słów i zaczął szukać cienia. Później była
drzemka na murawie, a my tłumaczyliśmy ludziom, że nic mu nie jest. Po prostu skończył wesele o 5 rano i jest w trakcie poprawin; -) Po jakimś niedługim czasie zjedliśmy regeneracyjny posiłek i tak posiliwszy się udaliśmy się do samochodu. Jedyny Tomek zachował klasę, ubrał koszulę, przypiął numer startowy, założył medal i był gotowy do rozpoczęcia świętowania swojego niesamowicie wyśrubowanego rekordy życiowego na dystansie 10 km.
Tomek, obiecuję, że pobijesz tą życiówkę już niedługo, w Gdyni; -) i tak zaczął się drugi akt dnia, w namiocie Specjala. W oczekiwaniu na nagrody, których nikt nie chciał nam wylosować uzupełniliśmy płyny i podjęliśmy męską decyzję. Wracamy, ale w Sztumie zatrzymujemy się żeby wykąpać się w jeziorze. Nie udało się, trochę moja wina. Pokierowałem Jarka do Lidla, ale zapomniałem powiedzieć, że jezioro jest wcześniej. Decyzja była jedna, jedziemy wykąpać się nad morze. Kolejną odważną decyzją była decyzja o pojechaniu starą trasą, przez Tczew. Gdzieś w okolicach Tczewa dostałem zapytanie via sms od żony Tomka, „kiedy wracacie?” Odpowiedziałem „w sumie to od dwóch godzin”.
Podczas desantu na plaży na
Westerplatte i wejściu do morza ludzie stojący obok byli zdziwieni jak Niemcy podczas
lądowania wojsk amerykańskich na plaży Omaha w 1944 roku. Mogę powiedzieć
uczciwie, że Bałtyk jeszcze się nie nagrzał, poważnie; -) 3 akt rozpoczął się w
samochodzie, rzuciłem do Tomka: „jedziemy do mnie”. Później było już z górki
jak na ostatnim kilometrze Biegu Papiernika. Wycieczka z biegiem w tle
zakończyła się o 23.30 w momencie, kiedy Tomek wraz z żoną wsiedli do taksówki.
Dziś rano otwierając drzwi od łazienki miałem pewne obawy, że zobaczę tam
tygrysa. Skończyło się tylko na obawach. Takich wyjazdów nie można zaplanować i
dobrze, że nie można, straciły by swój urok. 6 godzin męskich rozmów w
samochodzie, ale co w Rio to w Rio.
Sama impreza pod nazwą Bieg
papiernika godna polecenia. Wzorowa organizacja, trasa biegu nie jest
wymagająca, chyba, że tak jak w tym roku jak i poprzednim, słońce uprze się i
będzie bardzo chciało nauczyć niektórych pokory.
Dziś, TriCity Ultra zapisało się
na półmaraton w Żarnowcu. Jarek, prowadzisz?;-)