Dawno, dawno temu w Dolinie Dulina grupa czterech biegaczy z Tricity ultra zaczęła swój bieg żeby zakończyć go przed 14 km przed dotarciem do celu, w Jastarni, na setnym kilometrze. Przez ten cały czas nie pisania niczego w tym temacie odkrywałem nowe fakty z biegu którego celem było dobiegnięcie na Hel, po drodze uczestnicząc w Biegu Świętojańskim w
Gdyni na dystansie 10 kilometrów. Zaczęło się dobrze i pewnie, w dobrych
nastrojach lecieliśmy do przodu jeden drugiego hamując co jakiś czas żeby nie
przekraczać założonego tempa, a założyliśmy, że maksymalnym tempem będzie 6:00-6:15
min/km mając na względzie, że przed nami dłuuuga droga. Na Jaśkowej Dolinie dostaliśmy propozycję od kierowcy, który zaproponował nam, że nas podwiezie do Gdyni bo jechał na
bieg, a poznał nas po numerach startowych, które założyliśmy już przed klatką.
Nie skorzystaliśmy z propozycji, pozdrowiliśmy się i pobiegliśmy dalej. Droga
na Gdynię wzdłuż głównego ciągu ulic łączących Trójmiasto nie jest atrakcyjnym
miejscem do biegania. Jednym słowem, nuda. Aczkolwiek myślę, że po drodze znalazłyby by się ciekawe miejsca na które ktoś „z zewnątrz” zwróciłby uwagę np.
hala Oliwia ma swoją długą historię. Sam kiedyś byłem tam na pokazowym meczu
tenisa Wojciecha Fibaka z Thomasem
Musterem w ramach Igrzysk Solidarności, które odbywały się w 1990 roku z
ciekawym założeniem, że mają odbyć się tylko raz. Transmitował je ponoć
Eurosport, na żywo;-) Czy ktoś miał może wtedy dostęp do Eurosportu? ;-) Naszego biegu żadna stacja nie transmitowała, ani na żywo,
ani nie na żywo. Nie ustaliliśmy też czy ma się odbyć tylko raz. Aczkolwiek gdybyśmy skusili się na pokonanie ostatniego
odcinka Jastarnia – Hel (14 km) to pewnie jakaś stacja nadałaby komunikat o nieżywych śmiałkach :-D No dobra, ale dalej w drogę bo trochę zboczyłem nie w tym
kierunku co powinienem. Więc trasa, ta trasa nie jest fajna, jest nudna, jest
do pokonania i tyle. W drugą stronę rok temu biegłem Maraton Solidarności
i nazwałbym tą trasę po prostu do przebiegnięcia i zrobienia dobrego czasu. I
tyle. W Gdyni byliśmy gdzieś około 23.30 więc zostało trochę czasu na
pomarudzenie i ewentualny posiłek.
Robiło się coraz chłodniej. Po pokręceniu się
na linii startu ustawiliśmy się z chłopakami i wybiegliśmy na trasę Biegu
Świętojańskiego prawie ostatni. Naprawdę fajne uczucie, mieliśmy jak się później
okazało przed sobą ponad 6 tysięcy biegaczy. Jak startowaliśmy elita zaczynała
3 kilometr :-) I tak sobie biegliśmy, założenie 6min15sek/km stawało się męczące.
Zazwyczaj biegamy szybciej, nawet na treningach więc gdy zobaczyliśmy po 20
minutach oznaczenie, że mijamy 3 km to się mocno zdziwiliśmy. Ale nie ma co
mówić, że to wolne tempo i jak można tak biegać, bo jak się później okazało, na
80 km wiele dalibyśmy żeby móc biec takim tempem. Jednak Gdyni nie zapamiętam
ze względu na tempo czy deszcze, który zaczął padać. Gdynia będzie mi się kojarzyła
niestety z ITBSem czyli z przeciążeniem pasma biodrowo-piszczelowego.. Niestety. Zaczęło mnie boleć i pomimo prób zmiany
stylu poruszania się, nie było na to rady. Nasmarowałem miejsce maścią,
ratownicy medyczni spryskali chlorkiem i decyzja mogła być tylko jedna, biegnę
dalej. Po dobiegnięciu na metę zatrzymaliśmy się w namiocie żeby się przebrać,
zjeść, napić i ruszyliśmy w drogę. I tego odcinka pomiędzy metą w Gdyni, a
Pogórzem nie pamiętam, jak po dobrej imprezie:-D musiałem sobie odtworzyć
w pamięci. Wniosek jest jeden, człowiek raczej powinien spać około 2 w nocy, a nie
biegać. W nocy oprócz deszczu i gdyńskich domów z betonu nic się nie działo. I
tak jak sentymentem darzę domy z betonu bo się w takim wychowałem, to deszczu
nie lubię, szczególnie jak pada kiedy chce się pokonać trasę 115 km :-) Deszcz
jak deszcz, ale po 2 godzinach skakania pomiędzy przystankami i traceniu cennych minut, które przerodziły się w godziny, nie byliśmy przychylnie do niego nastawieni.
Nad ranem zrobił on nam
niespodziankę, przestał padać. Zadowoleni polecieliśmy dalej, niestety z
kontuzjami. Tomka bolało biodro, później stopa i tak już do końca. Mi ITBS nie
dawał spokoju, a jeszcze do tego odezwało się drugie kolano. Przestałem się smarować maścią bo bałem się, że zrobię sobie jakąś krzywdę. Wolałem biec z bólem, a kiedy
nie pozwalał mi on biec to iść. Takimi „skokami” dotarliśmy do Lidla we Władysławowie przy którym stoi tabliczka HEL 33 km. Trzydzieści trzy kilometry,
hmmm, niecały maraton, odległość do pokonania jak najbardziej. Trasa płaska jak
tafla wody więc w głowach było jedno pytanie :”na którą będziemy?”. I wtedy
zaczął padać grad, tak na dzień dobry, po gradzie deszcz, a po deszczu chyba
też padało, bo padało cały czas:-) Po paru kilometrach wydawało się nam że
półwysep z każdym naszym przebiegniętym kilometrem rozciąga się i robi nam na
złość. Kontuzje dawały coraz bardziej w kość. Brak ciepłego posiłku przed 12
(bo ciepłe posiłki na półwyspie wydają od 12, a słowo ZUPA jest niezrozumiałe dla Pań od posiłków) podcinał nam skrzydła. Nawet zatrzymaliśmy się
gdzieś w jakiejś knajpce na polu namiotowym, ale po (chyba) 30 minutach
wyszliśmy bo po prostu byśmy tam posnęli. Decyzja była jedna lecimy w ten
deszcz i …. Brakowało nam jakieś 3 kilometrów do Chałup więc zebraliśmy się w
sobie i dotarliśmy tam na wymarzoną pizzę.
Naprawdę dobrą pizzę. Później miało być już z górki, ale
niestety było odwrotnie. Coraz więcej szliśmy, oddalała się perspektywa powrotu
tramwajem wodnym do domu, a przede wszystkim oddalała się perspektywa zimnego piwa - a to już tragedia;-) Zapadła decyzja. Łamiemy 100 km i schodzimy z trasy.
Nie
było sensu, następne 14 km mogło w szczególności mi i Tomkowi przysporzyć dużo
kłopotu i zakończyć nasz sezon biegowy w dniu 21 czerwca, a tego nie chcieliśmy,
bo w perspektywie mamy jeszcze trochę planów startowo/wycieczkowych. Pozostał
niedosyt, pewnie wrócimy do planu pokonania całości i zakończenia na Helu bo
cel jest fajny. Trasa? To już każdy niech sam oceni jak nie biegnąc to jadąc
rowerem czy jakimś innym środkiem transportu.
Tak na koniec, piwo w tramwaju serwują z puszki, bo należy pamiętać, że piwo z kija jest FUJ ;-), nawet jak ma się w nogach 100 km i 14 km, w busie, w którym kierowca nie powie gdzie mamy wysiąść na Helu bo on jest tylko kierowcą.
Tak na koniec, piwo w tramwaju serwują z puszki, bo należy pamiętać, że piwo z kija jest FUJ ;-), nawet jak ma się w nogach 100 km i 14 km, w busie, w którym kierowca nie powie gdzie mamy wysiąść na Helu bo on jest tylko kierowcą.
Mimo pewnej dozy nierozsadku (bieg w nocy) i tak Was bardzo podziwiam. A zrezygnowac tak blisko celu to tez wielka sztuka. Zaraz kojarzy mi sie z madrymi alpinistami/himalaistami. Takze podwojne gratulacje. :)
OdpowiedzUsuńNoc była najkrótsza w roku. Większa jej cześć i tak spędziliśmy na gdyńskiej części oficjalnej. Nie było blisko celu. Było cholernie daleko.
OdpowiedzUsuńcholernie daleko to mało powiedziane. ile to jest ~14km po zrobieniu 100km, może zrozumieć tylko ten, kto znalazł się na 100km. Gdy do tego w ekipie 2 osoby mają ostre kontuzję, te ~14 km wyyyydłuża się jeszcze bardziej... Natomiast jedno jest pewne - było warto biec razem, nieważne czy 50, czy 100 czy 114 km:P:)
OdpowiedzUsuń