środa, 29 października 2014

Bieg Sezonu Łemkowyna Ultra Trail 70


Jak się długo nic nie pisze to niewiadomo jak zacząć i co pisać. Ostatni bieg określony jako Bieg Sezonu daje tą możliwość, że nie trzeba wracać do paru miesięcy wstecz i opisywać wszystkich imprez w których brałem udział i które szczęśliwie ukończyłem. Było ich kilka: Bieg Turystyczny Czterech Jezior w Skórczu, półmaraton w Żarnowcu z życiówką w tle, II bieg z TriCity dookoła jeziora Wdzydze gdzie Tomka brak motywacji do przebiegnięcia był tak mocny, że ukończyliśmy  ten projekt w bardzo kiepskich nastrojach, Maraton Solidarności, jak się okazało później ostatni z cyklu - nie rozumiem czemu, ale ja dużo rzeczy nie rozumiem w tym 40 milionowym kraju, Bieg Westerplatte i najważniejszy z nich  Parkrun w którym debiutował mój syn Tymek lat 11 z czasem 26:21 ;-) Wielkie oficjalne sieciowe gratulacje!  Pamiętaj o trzech podstawowych zasadach Tomka które przekazał Tobie na starcie: 1. ukończyć bieg 2. nie iść  3. być lepszym od sąsiada ;-)
Na starcie była cała litania, nie spiesz się, spokojnie, nie przyspieszaj, jak poczujesz niemoc – zwolnij, biegnę obok, Ty nadajesz tempo itd. No i nadał tempo 5:22 min/km przez całe 5 km, był zmęczony, ale i zadowolony, za to ja dumny. Czekam  kiedy to On powie do mnie „Tato, spokojnie będę biegł twoim tempem“ ;-) pewnie niedługo to nastąpi. 
 Nie pamiętam kiedy Tomek powiedział „słuchajcie, byłem na Wigry Maraton, ta sama ekipa robi Łemkowyne Ultra Trail w Beskidzie, jedziemy?“ długo się nie zastanawiałem, trzeba było jedynie sprawdzić czy nic w kalendarzu nie koliduje i zapisaliśmy się cała ekipą TriCity Ultra. Od tego czasu każdy bieg, każdy trening podporządkowany był pod ten bieg, jak go nazwaliśmy Bieg Sezonu. W wrześniu Tomek napisał do mnie: „Łemkowyna dużo powie. Naprawdę jestem podekscytowany naszym pazdziernikowum wypadem mniej wiecej tak jak 30 lat temu mama mi powiedziala ze jedziemy na plaże do Skowronek (sic!)”. Każdy przeżywał to na swój jedyny sposób, Stasiu szukał plecaka przez dwa miesiące, reklamując kolejne wcześniej zakupione, Dominik rozcieńczał sok od Teściowej i zjadał kolejne wegańskie posiłki, ja z Tomkiem przygotowywaliśmy się bardziej mentalnie przy kufelku dobrego piwka ;-) ale na poważnie bardzo to przeżywaliśmy i każda rozmowa musiała zahaczyć o Łemko. Biegałem dużo, średnia z trzech miesięcy wyniosła ponad 300 km w tym brak treningu przez blisko dwa tygodnie, przez chorobę i urlop, to drugie bardziej z wyboru. W sumie brak treningu też jest treningiem ;-) Im bliżej Łemkowyny tym bardziej przychodziła ochota na bieganie. Tydzień przed biegiem rozpoczęliśmy cykl naszych Biegów Morsa. Z początku nie chciałem biec bo to jest jakieś 30 km dla moich nóg. Bałem się, że będzie to za dużo tydzień przed 70 kilometrami w górach. Czyli respekt był, może to usprawiedliwiło mnie i pobiegłem z chłopakami. Później uznałem, że był to strzał w dziesiątkę, taka 30stka tydzień przed jest naprawdę dobra. Mi dała pewność siebie. Wiedziałem, że jest dobrze. Nad morze mam praktycznie z górki. Z powrotem jest parę podbiegów, które można poczuć w nogach. Średnia biegu 5:27 min/km mówiła, że jest forma, zostało tylko pilnować się żeby nie złapać jakiejś głupiej kontuzji.
Ostatni tydzień dłużył się strasznie, wszystko było już dograne: zakupy, noclegi i to, że w drogę powrotną prowadzi Stasiu ;-D W czwartek pakowanie według listy przesłanej przez Organizatora, reszta nieważna. Piątek, budzik nastawiony na 5:20, miał być spacer z psem, prysznic i wyjazd. Obudziłem się o 5:55 i był tylko prysznic i wyjazd. Drogi w Polsce są coraz lepsze to każdy wie, a kto nie wie bądź sądzi inaczej to trasę prawie 700 km zrobiliśmy w nieco ponad 8 godzin i niech się bawi dalej w polskie malkontenctwo, powodzenia ;-)
Czas po przyjeździe zleciał szybko, głównym punktem było pakowanie plecaków żebyśmy przy weryfikacji sprzętu mieli wszystko. Jak się później okazało sprawdzanie było na poważnie, nie było pytania czy masz? tylko było "proszę wyjąć wszystko i pokazać". Po weryfikacji i przekazania mi numeru startowego usłyszałem:” na dole błoto u góry wszystko zmarznięte, powodzenia”. Nie sądziłem wtedy, że słowo BŁOTO będzie tematem przewodnim tego biegu i wszystko będzie skupiało się na nim. Bardziej skupiałem się na wielkiej niewiadomej czyli podbiegach i zbiegach jakie mnie czekały. Przecież biegam po poligonie i w lesie, tam też jest błoto wiec czym może błoto mnie zaskoczyć? że jest bardziej błotniste? Okazało się, że tak, błoto może być bardziej błotniste i może dodać biegowi nowego wymiaru.Po odebraniu numeru startowego i weryfikacji sprzętu poszliśmy organizować swoje plecaki już na dobre, tak żeby wszystko było pod ręka i na swoim miejscu podczas biegu. Trochę to zajmuje czasu, nie widziałem też jak się ubrać czy coś wziąć do plecaka na przebranie itd. W końcu do plecaka oprócz rzeczy wskazanych na liście spakowałem banany, mieszankę orzechów i nasion, 3 żele, dwie fiolki shota z magnezem, dwa batony i bukłak z moim napojem: woda, miód, cytryna i sól – polecam.  Z tego wszystkiego zjadłem tylko banana, 3 żele i nic więcej. Na trasie były trzy punkty żywieniowe, które w zupełności wystarczyły mi do szczęścia. Aczkolwiek zawsze warto mieć coś więcej, spokój psychiczny też jest ważny na tak długiej trasie. Bardzo pomogły mi shoty z magnezem, ale o tym później.
W decyzji jak się ubrać pomógł mi Stanisław, wahałem się pomiędzy ciepłą bluzą z koszulką z krótkim rękawem pod spodem, a koszulką termiczną z długim rękawem, na to zwykła koszulka i kurtka wiatrówka . Druga opcja wygrała i był to strzał w dziesiątkę, nawet bez tej kurtki też byłoby dobrze. Gotowi na wszystko zeszliśmy na start, parę słów od Organizatora pomachaliśmy dronowi i ruszyliśmy. Po 2 km zaczął się pierwszy podbieg i co teraz? mam biec? czy zwolnić jak wszyscy i przejść w szybki chód? Zrobiłem jak wszyscy, klasyczny konformizm;-) Jak się później okazało taktyka:”pod wzniesienia wchodzę, a nadrabiam zbieganiem i po prostej” była dobra wręcz wspaniała, a zweryfikował to 60 km, gdzie nogi powoli dawały znać o sobie. Później za dużo już nie myślałem czy mam wchodzić czy biec bo pojawiło się błoto :-) ten stan rzeczy spowodował, że głowa skupiona była na tym jak postawić stopę żeby ominąć wystające korzenie, kamienie, a każdy mięsień próbował ustabilizować ciało żeby jakoś przetrwało w tych warunkach. Wspinaczka na Cergową była pierwszym testem naszych przygotowań, zwieńczona niesamowitym zjawiskiem zamarzniętej rosy na gałęziach drzew i krzewów, bajkowy widok. Musiałem poczuć się jak w bajce i straciłem na chwilę czujność wyjmując komórkę. Postanowiłem nakręcić swój pierwszy zbieg, pokarało mnie od razu po paru metrach spektakularną wywrotką. 

Zebrałem się, z pokorą schowałem telefon i pobiegłem dalej. Po zbiegnięciu jak to w górach bywa był kolejny podbieg tym razem wyższy, dłuższy i cięższy. Był to jakiś 10 km biegu, nie myślałem jeszcze o tym, że jeszcze 60 km przede mną czułem się dobrze. Biegliśmy w stronę miejscowości Iwonicz Zdrój gdzie był pierwszy punkt żywieniowy (22 km).  Ostatnie 2 km przed nim można było pobiec nawet grubo poniżej 5 min/km co później okazało się najszybszymi kilometrami na trasie. Biegnąc z tyłu usłyszałem znajome kroki. To Dominik, odwróciłem się do Niego i powiedziałem:”wiedziałem, że to Ty” i tak pognaliśmy razem na jedzonko, ja na bułkę z serem (właśnie! Bułka z szynką jest jeszcze w kurtce, muszę ją wyjąć;-), a Dominik na orzeszki. Szybka kawa pół na pół z cukrem (naród kubański byłby ze mnie dumny) i w drogę. Do 40 km miały być wzniesienia, ale nie miały one nas zabić, jednak km już leciały no i błoto, błoto było wszędzie. Później na dobre zadomowiło się u mnie w butach. Mogę śmiało powiedzieć, że je nawet polubiłem, a na 50 km graniczyło to z przyjaźnią. Na tym odcinku poślizgnąłem się, upadłem noga została pod tyłkiem, coś chrupnęło i złapał mnie skurcz mięśnia dwugłowego uda. Jakiś turysta cofnął się mnie podnieść, obok biegnąca Biegaczka spytała: “wszystko, ok?”, wstałem otrzepałem się zrobiłem krok, drugi, mówię:”chyba ok, ale skurcz mnie złapał” zaoferowała magnez. Podziękowałem bo Jej ofertą (DZIĘKI SERDECZNE!) przypomniałem sobie, że mam dwie fiolki i chyba czas je wypić. 3 km przed drugim punktem żywieniowym wypiłem dwa shoty z magnezem i zjadłem banana wypijając pół litra mojego napoju z bukłaka i czekałem, aż zacznie to wszystko działać. Wiedziałem też, że drugi przystanek będzie dłuższy, że muszę dużo wypić i zjeść jakąś zupę, czekoladę.  Wbiegłem na niego. Po 10 minutach przybiegł Dominik i tak sobie zjedliśmy po zupce i czekoladce. Wypiłem 2 litry izotoników z wodą, napełniłem bukłak do pełna i trzęsąc się z zimna powiedziałem do Dominika:”ruszamy”. Teraz sobie myślę, że za mało zjadłem podczas pierwszych 40 km i po prostu brakowało mi kalorii. Cóż, pierwszy bieg, pierwsze błędy, a będą pewnie i następne ;-) Stracone AŻ 40 minut, ale miałem nadzieję, że zaprocentuje to na kolejnych kilometrach. Jeszcze był krótki rzut okiem na Endo gdzie jest Tomek i wystąpiło pewne zaniepokojenie, że my na 40 km, a On na 32 km i jest napisane, że biegał. Pomyślałem, że jest parę opcji, albo telefon mu się skończył, albo Endo się “zepsuło”, albo kontuzja, albo niedźwiedź. Gdyby kontuzja to pewnie by zadzwonił bądź napisał smsa, jak niedźwiedź to i tak mu już nie pomożemy;-) (żarcik). Wyruszyliśmy w drogę. Już bliżej końca niż początku, ale jeszcze takich myśli nie miałem, wiedziałem, że teraz najdłuższy podbieg pod SKIBCE - 776 metrów, jakieś około 5 km pod górę. 

Było ciężko, zacząłem czuć w nogach, że to jest piąta dycha, ale cóż… Większość trasy do 3 punktu żywienia biegliśmy razem z Dominikiem, większość bo Dominikowi źle się gryzie czekoladę jak biegnie i musiał usiąść sobie na pieńku, żeby nie zakrztusić się orzeszkami z czekolady ;-) ja pobiegłem dalej i spotkaliśmy się na trzecim, ostatnim punkcie żywieniowym. Przed punktem był zbieg, według wykresu 220 metrów w dół z tego 100 metrów w błocie, nachylenie solidne, trzeba było chwytać się drzew. Tomek opowiadał, że zaliczył podłoże, Stasiu robił telemark. Naprawdę trzeba było uważać bo potknięcie się i wywrotka na twarz nie byłaby miłą sprawą, można byłoby się pobrudzić;-) 3 punkt żywieniowy to szybkie uzupełnienie bukłaku, litr izotoników i pól litra wody wlane w siebie, do tego czekolada,  banany i w drogę na ostatnie 10 km, bo przecież było napisane 66 km, a punkt jest na 56 km. Chcąc już wybiegać słyszę, że do mety mamy jakieś 13-14 km. Nawet nie wiecie jaką różnice na 56 km w górach robią te 4 km :-)  To jakieś 30 minut biegu, oczywiście jak będzie z górki ;-) Ale co zrobić lecę...mijam strumyk i znów podbieg. Dominik dogonił mnie po jakimś czasie i polecieliśmy razem, ale w pewnym momencie poczuł, a raczej zobaczył zbieg i poleciał przed siebie. Ponoć to przez cukier. Dominik praktycznie nie je cukru, nie jest Edgarem z Men in Black. On chce więcej cukru tylko na 40 kilometrze ;-) To była końcówka, wpadł mi kamień do buta i nie dawał spokoju, wiedziałem, że muszę go wyjąć, ale perspektywa zdejmowania zabłoconych butów w błocie po kostki jakoś mnie odrzucała. Ale musiałem. To był naprawdę duży wysiłek. Spotkałem jeszcze Biegaczkę, która pokonała trasę Rzeźnika, porozmawiałem z Nią o zaletach biegu z kijkami i dalej przed siebie. Już sam na szlaku. Zbiegając do Komańczy i widząc wiadukt miałem nadzieję, że meta jest tuż za nim, usłyszałem jeszcze jakiś głos z boku 400 metrów, później inny głos, że jeszcze kilometr, pomyślałem, że dobrze, że nie 4 kilometry bo czułem pod stopą, że moja skóra przemieszcza się z każdym jej ruchem to w lewo to w prawo. Wniosek jeden, są pęcherze. Następnym razem trzeba wziąć suche skarpety na zmianę, może problemu nie będzie ;-)
Jak zobaczyłem metę to nie wiedziałem czy się cieszyć czy żałować, że to nie jest 4 punkt odżywczy bo pomimo ciężaru kilometrów w nogach nie miałem dość tego biegu. Na mecie czekali już Stasiu z Dominikiem i znakomite pierogi. Tomek przybiegł chwile później, ponoć widział ślad niedźwiedzia, powtarzał to kilka razy więc mu wierzymy. Podsumowując, bieg udany, trudny technicznie i wymagający. Organizacja? Jeżeli wszystkie biegi będą tak zorganizowane i trasa tak oznaczona to biorę je w ciemno i martwię się tylko o swoje przygotowanie i o nic więcej. Jedynym mankamentem było biuro zawodów oddalone od mety około 1 km, więc trochę zmarzliśmy zanim tam się doczłapaliśmy. Organizatorzy wiedzą o tym i sądzę, że w następnym roku będzie lepiej.  Słyszałem też głosy w TriCity Ultra o trasie Łemko 150, więc chyba to będzie ciężki rok przygotowań ;-) 30 godzin na trasie to jest coś, zresztą jutro spotykamy się z Piotrem Peplińskim, opowie jak to jest ukończyć Łemkowynę UltraTrail 150 ;-)


Jeszcze jedno na odcinku Jasło - Piotrków Trybunalski jest Carrefour,  niestety ani na kredyt ani pod zastaw nie napijecie się tam ;) Takie rzeczy tylko w Belgii kiedy chcemy napić się piwa Kwak "Glass for shoe";-)

4 komentarze:

  1. Ten zakaz sprzedaży napojów alkoholowych na kredyt i pod zastaw tłumaczy dlaczego w wyposażeniu obowiązkowym na Łemko było 50 ziko w keszu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje i zazdrosy.
    Banany i czekolada rzondzom. :)

    OdpowiedzUsuń