piątek, 28 listopada 2014

80 km czy 16x5 km? czyli II edycja TriCity Ultra 80

Tak na wstępie, jeśli nie możecie przebiec 10 km, bądź ten dystans jest dla was niewyobrażalnie długi to powiedzcie sobie, że zrobicie 2x5 km… pomaga ;-) Pomaga, chyba, że słyszycie od 30 km że za  5 km jest już upragniony GreenWay…i tak przez następne 15 km…wtedy zdania są podzielone ;-)

Druga edycja Tricity Ultra 80 miała odbyć się w listopadzie. Nazwana przez nas edycja zimową, zapowiadała się na naprawdę zimowo, ale aura nas oszczędziła, a wręcz rozpieściła. Rano wyszedłem z psem na spacer i uznałem, że biegnę w krótkich spodenkach, a na górę założę trzy warstwy. Jak pomyślałem tak zrobiłem, bluzę zdjąłem po 5 km bo było mi za ciepło i tak dotrwałem do Gdyni. Także pogodzie dziękujemy za pogodę.

22 listopada 7, rano to czas w którym spotkaliśmy się wszyscy pod Neptunem, żeby wyruszyć w trasę. Do walki z dystansem w pełnej gotowości czekali Marta, Waldek, Piotr, Bartosz, Jaromir, Krzysiek i ekipa TriCityUltra w pełnym składzie. 

Ruszyliśmy punktualnie. Pierwszy cel dobiec do początku żółtego szlaku czyli do żółtej kropki na ścianie budynku przy Dworcu PKS Gdańsk, dalej szlakiem przez forty, górę Gradową, osiedle Focha po drodze przecinając odcinek kolei Metropolitarnej, Matemblewo, a potem upragnione tereny Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Po dosłownie jednym kilometrze zmieniliśmy kolor szlaku na zielony, ten, który w poprzednim biegu miał nam pomóc, bo inne mięśnie miały pracować podczas wchodzenia, a nas zdruzgotał. 

Ale to było ponad pół roku temu,  za nami już trochę biegów na dystansach ultra więc nastawienie było inne. Po Łemko dystans nie przerażał, górki teoretycznie mniejsze, błota troszkę mniej. I tak było, tylko zamiast błota były liście. Buty trailowe zostawiłem w domu ze względu na ostatni odcinek trasy - ponad 20 km po płaskim. Wiem już z doświadczenia, że po pokonaniu wcześniej 60 km biegnie głowa i fajnie jest jak jej nic nie przeszkadza, a na pewno nie odciski czy ból stopy, stąd decyzja. Wolałem przemęczyć się w lesie by później mieć ten komfort. Nie było łatwo szczególnie na zbiegach. Trzy spektakularne upadki wymusiły maksymalną koncentracje i respekt do liści;-) Bieg w lesie o tej porze roku nawet przy tak ponurej pogodzie smakuje równie dobrze jak filiżanka kawy  z kabanosem w towarzystwie 3/4 ekipy TriCity Ultra:-) Kabanos o smaku hiszpańskiej kiełbasy jest naprawdę dobry, musicie spróbować. Dla kubków smakowych jest to tak samo duży wysiłek jak pokonanie 60 km w lesie. Z mózgu idzie informacja:"uwaga jecie teraz kabanosa o smaku hiszpańskiej kiełbasy", a na drugie będzie "mintaj a'la łosoś". To nie jest normalne, gryziesz mintaja, a ma smakować jak łosoś. Ale usłyszałem, że nie jest tez normalne wstać w sobotę o 5 rano żeby dla przyjemności pobiec 80 km dookoła trójmiasta. 

No jakaś racja w tym jest, ale szybciej jestem w stanie wytłumaczyć "smak" lasu przez 45 km w sobotę rano niż smak mintaja, który po przyrządzeniu staje się łososiem:-D Co do kabanosów to się nie wypowiadam bo nie jestem ekspertem, tytuł eksperta ma Waldek znany Trójmiejski Triathlonista ;-) Ale wracając do biegu to było fajnie, przebiegliśmy ;-D Wiem, sytuacja wymaga powagi, 80 km wymaga powagi…Tylko jak tu być poważnym jak biegnąc w lesie 30 kilometr każdy rozmawia jakby był na spacerze z psem. Zmęczenie przychodzi około 40 km kiedy od 10 km słyszymy od Stasia, że za 5 km będzie Green Way, a robimy się już głodni. Zresztą jak chcecie mieć wszędzie blisko kupie sobie Fenixa2, zegarek Garmina - pokazuje, że do każdego miejsca jest 5 km, wystarczy sobie tylko pomnożyć tą odległość przez tyle ile trzeba żeby się zgadzało;-) u nas wyszło, że musimy razy trzy:-) Trasę w lesie zmieniliśmy, może inaczej dopracowaliśmy tak względem I edycji, żeby jak najmniej biec ulicami. I jak się okazało było to mistrzostwo świata. Z czerwonego szlaku wpadliśmy na żółty i dobiegliśmy do jego końca przy dworcu PKP w Gdyni Głównej.
Tam zrobiliśmy przystanek, poczekaliśmy na Kalinę, która po kontuzji po Łemkowynie nie mogła biegać, a dostała zielone światło od lekarza, ale krótko, wolno i po płaskim. Więc dołączyła się do nas, aby przebiec odcinek krótki, po płaskim na wolno do klifów. Po drodze fotka w pod Błyskawicą w chustach z Łemko, ze specjalnymi pozdrowieniami dla Organizatorów Łemko UltraTrail i dalej w trasę na ostatni odcinek tak zwaną ostatnią prostą, chyba najtrudniejszą prostą. Przed, zjedliśmy jeszcze obiad, uzupełniliśmy wszystko co potrzebne i szybko na klify bo zaczęło się robić ciemno. Klif gdyński wiedzieliśmy, że ominiemy bo jest naprawdę niebezpieczny. Stasiu zrobił rekonesans tydzień wcześniej i po Jego  10 minutowym monologu do słuchawki, gdzie powtórzyć na forum tylko można"….jest niebezpiecznie" uznaliśmy, że odpuszczamy. Zresztą odpuściliśmy też klif pomiędzy Redłowem i Sopotem, pobiegliśmy przez park od tyłu. Przeprowadziła nas Marta tajnymi ścieżkami;-) I dobrze, w nogach mieliśmy jakieś 50-60 km, zmęczenie mocno wpływa wtedy na koncentracje, pomimo czołówek, które każdy posiadał. Stasiu miał największą ;-) Można było odnieść wrażenie, że tir jedzie za nami. Swoją drogą Stasiu nie pomyślałeś, że mogłeś zaburzyć tym światłem ład statkom na redzie? Nie wiem jakbyś się czuł gdybyś widział, będąc na mostku jak latarnia morska przemieszcza się w tempie 6 min na km z Gdyni do Gdańska. Pewnie tak jak Tomek, który jak dostał słuchawki ode mnie zaczął na odcinku Sopot-Brzeźno tańczyć biegnąc w rytm Floydów;-) Po sprawnym ominięciu Klifów wbiegliśmy na odcinek, który zapewne dla wielu byłby sprawdzianem wytrwałości. Po tylu kilometrach w nogach zostaje jeszcze półmaraton do pokonania. Powoli zaczynają o sobie dawać znać jakieś niewyleczone kontuzje, czy nowo nabyte odciski, jednak to teraz głowa ma biec, nogi już zrobiły swoje. Biegnąc grupa rozciąga się nieco, ale co jakiś czas wszyscy czekamy na najwolniejszych.
Mnie dopada ból kolana, Stasiu ledwo biegnie będąc w stałym kontakcie ze sobą, powtarzając "!………..! dasz radę", Tomek tańczy, Waldka bolą stopy, a Marta prowadzi najmocniejszych. Wbiegając na prostą w stronę PGE trąbi na nas samochód, odruchowo odwracam się i nie reaguje, jeszcze raz się odwracam, patrzę i nie wierzę, moi Rodzice:-) Otwarta szyba i krótkie pytanie Mamy: "podwieźć was gdzieś" ;) grzecznie dziękuję, wymieniamy kilka zdań i lecimy dalej…Tomek pyta, co ta kobieta chciała? Mówię to moi rodzice…słyszę "poważnie? a to sorry ;-D" Dobiegliśmy na PGE, gdzie czekali najszybsi, krótka przerwa i polecieliśmy dalej przez Nowy Port, Marynarki do Trzech Krzyży tam nową Wałową koło Poczty Polskiej na Długie Pobrzeże do mety czyli Złotej Bramy. Tak, końcówka była szybka bo każdy już myślał o tym, żeby dobiec, ale nie przez kilometry tylko chyba, to już jest zapisane w głowie każdego na obojętnie jakim dystansie, że końcówkę biegnie się na pełnej;) Niektórzy naprawdę walczą:-)

Podsumowując cały bieg, to był to inny bieg niż ten sprzed pół roku i nie chodzi o trasę, która też uległa drobnym korektom. Po pierwsze zacna ekipa Trójmiejskich Ultrasów, która dodała dużo nowej jakości biegowi. Dziękuję Wam wszystkim, a Piotrowi pomimo odłączenia się od nas w Orłowie gratuluję! Trzeba mieć charakter żeby zejść z trasy w trakcie biegu. I mam nadzieję, że do zobaczenia . Bieg był też inny bo za mną już kilka dłuższych biegów na dystansach ultra. Przez to i głowa i organizm inaczej sobie z tym radzą, mogę zwiedzać na 60 km, a nie walczyć ze sobą ;-) W trakcie pisania tego tekstu pomyślałem, że 16x5 km ma pewien sens. Formuła biegu jest jasna. Mamy przebiec 80 km, jednak jak ktoś by chciał podzielić ten bieg sobie na krótsze odcinki, to na żadnym z nich nie powinien się nudzić, bo co 5 km jest coś ciekawego i myślę, że znajdzie coś dla siebie. I w lesie i na prostej wzdłuż morza, nie licząc odcinka od Trzech Krzyży gdzie pięć ostatnich kilometrów moglibyśmy biec naprawdę długo i tylko zwiedzać. Jeszcze raz wielkie dzięki dla wszystkich. III edycja będzie na pewno, w jakiej formule, zobaczymy. Do zobaczenia na trasie. Jak podzielicie na to na 5 km to 16 dni i jesteście tam skąd zaczynaliście, no 400 metrów dalej. Nam się udało w jeden dzień w 12h30 minut włącznie z obiadem. 


środa, 29 października 2014

Bieg Sezonu Łemkowyna Ultra Trail 70


Jak się długo nic nie pisze to niewiadomo jak zacząć i co pisać. Ostatni bieg określony jako Bieg Sezonu daje tą możliwość, że nie trzeba wracać do paru miesięcy wstecz i opisywać wszystkich imprez w których brałem udział i które szczęśliwie ukończyłem. Było ich kilka: Bieg Turystyczny Czterech Jezior w Skórczu, półmaraton w Żarnowcu z życiówką w tle, II bieg z TriCity dookoła jeziora Wdzydze gdzie Tomka brak motywacji do przebiegnięcia był tak mocny, że ukończyliśmy  ten projekt w bardzo kiepskich nastrojach, Maraton Solidarności, jak się okazało później ostatni z cyklu - nie rozumiem czemu, ale ja dużo rzeczy nie rozumiem w tym 40 milionowym kraju, Bieg Westerplatte i najważniejszy z nich  Parkrun w którym debiutował mój syn Tymek lat 11 z czasem 26:21 ;-) Wielkie oficjalne sieciowe gratulacje!  Pamiętaj o trzech podstawowych zasadach Tomka które przekazał Tobie na starcie: 1. ukończyć bieg 2. nie iść  3. być lepszym od sąsiada ;-)
Na starcie była cała litania, nie spiesz się, spokojnie, nie przyspieszaj, jak poczujesz niemoc – zwolnij, biegnę obok, Ty nadajesz tempo itd. No i nadał tempo 5:22 min/km przez całe 5 km, był zmęczony, ale i zadowolony, za to ja dumny. Czekam  kiedy to On powie do mnie „Tato, spokojnie będę biegł twoim tempem“ ;-) pewnie niedługo to nastąpi. 
 Nie pamiętam kiedy Tomek powiedział „słuchajcie, byłem na Wigry Maraton, ta sama ekipa robi Łemkowyne Ultra Trail w Beskidzie, jedziemy?“ długo się nie zastanawiałem, trzeba było jedynie sprawdzić czy nic w kalendarzu nie koliduje i zapisaliśmy się cała ekipą TriCity Ultra. Od tego czasu każdy bieg, każdy trening podporządkowany był pod ten bieg, jak go nazwaliśmy Bieg Sezonu. W wrześniu Tomek napisał do mnie: „Łemkowyna dużo powie. Naprawdę jestem podekscytowany naszym pazdziernikowum wypadem mniej wiecej tak jak 30 lat temu mama mi powiedziala ze jedziemy na plaże do Skowronek (sic!)”. Każdy przeżywał to na swój jedyny sposób, Stasiu szukał plecaka przez dwa miesiące, reklamując kolejne wcześniej zakupione, Dominik rozcieńczał sok od Teściowej i zjadał kolejne wegańskie posiłki, ja z Tomkiem przygotowywaliśmy się bardziej mentalnie przy kufelku dobrego piwka ;-) ale na poważnie bardzo to przeżywaliśmy i każda rozmowa musiała zahaczyć o Łemko. Biegałem dużo, średnia z trzech miesięcy wyniosła ponad 300 km w tym brak treningu przez blisko dwa tygodnie, przez chorobę i urlop, to drugie bardziej z wyboru. W sumie brak treningu też jest treningiem ;-) Im bliżej Łemkowyny tym bardziej przychodziła ochota na bieganie. Tydzień przed biegiem rozpoczęliśmy cykl naszych Biegów Morsa. Z początku nie chciałem biec bo to jest jakieś 30 km dla moich nóg. Bałem się, że będzie to za dużo tydzień przed 70 kilometrami w górach. Czyli respekt był, może to usprawiedliwiło mnie i pobiegłem z chłopakami. Później uznałem, że był to strzał w dziesiątkę, taka 30stka tydzień przed jest naprawdę dobra. Mi dała pewność siebie. Wiedziałem, że jest dobrze. Nad morze mam praktycznie z górki. Z powrotem jest parę podbiegów, które można poczuć w nogach. Średnia biegu 5:27 min/km mówiła, że jest forma, zostało tylko pilnować się żeby nie złapać jakiejś głupiej kontuzji.
Ostatni tydzień dłużył się strasznie, wszystko było już dograne: zakupy, noclegi i to, że w drogę powrotną prowadzi Stasiu ;-D W czwartek pakowanie według listy przesłanej przez Organizatora, reszta nieważna. Piątek, budzik nastawiony na 5:20, miał być spacer z psem, prysznic i wyjazd. Obudziłem się o 5:55 i był tylko prysznic i wyjazd. Drogi w Polsce są coraz lepsze to każdy wie, a kto nie wie bądź sądzi inaczej to trasę prawie 700 km zrobiliśmy w nieco ponad 8 godzin i niech się bawi dalej w polskie malkontenctwo, powodzenia ;-)
Czas po przyjeździe zleciał szybko, głównym punktem było pakowanie plecaków żebyśmy przy weryfikacji sprzętu mieli wszystko. Jak się później okazało sprawdzanie było na poważnie, nie było pytania czy masz? tylko było "proszę wyjąć wszystko i pokazać". Po weryfikacji i przekazania mi numeru startowego usłyszałem:” na dole błoto u góry wszystko zmarznięte, powodzenia”. Nie sądziłem wtedy, że słowo BŁOTO będzie tematem przewodnim tego biegu i wszystko będzie skupiało się na nim. Bardziej skupiałem się na wielkiej niewiadomej czyli podbiegach i zbiegach jakie mnie czekały. Przecież biegam po poligonie i w lesie, tam też jest błoto wiec czym może błoto mnie zaskoczyć? że jest bardziej błotniste? Okazało się, że tak, błoto może być bardziej błotniste i może dodać biegowi nowego wymiaru.Po odebraniu numeru startowego i weryfikacji sprzętu poszliśmy organizować swoje plecaki już na dobre, tak żeby wszystko było pod ręka i na swoim miejscu podczas biegu. Trochę to zajmuje czasu, nie widziałem też jak się ubrać czy coś wziąć do plecaka na przebranie itd. W końcu do plecaka oprócz rzeczy wskazanych na liście spakowałem banany, mieszankę orzechów i nasion, 3 żele, dwie fiolki shota z magnezem, dwa batony i bukłak z moim napojem: woda, miód, cytryna i sól – polecam.  Z tego wszystkiego zjadłem tylko banana, 3 żele i nic więcej. Na trasie były trzy punkty żywieniowe, które w zupełności wystarczyły mi do szczęścia. Aczkolwiek zawsze warto mieć coś więcej, spokój psychiczny też jest ważny na tak długiej trasie. Bardzo pomogły mi shoty z magnezem, ale o tym później.
W decyzji jak się ubrać pomógł mi Stanisław, wahałem się pomiędzy ciepłą bluzą z koszulką z krótkim rękawem pod spodem, a koszulką termiczną z długim rękawem, na to zwykła koszulka i kurtka wiatrówka . Druga opcja wygrała i był to strzał w dziesiątkę, nawet bez tej kurtki też byłoby dobrze. Gotowi na wszystko zeszliśmy na start, parę słów od Organizatora pomachaliśmy dronowi i ruszyliśmy. Po 2 km zaczął się pierwszy podbieg i co teraz? mam biec? czy zwolnić jak wszyscy i przejść w szybki chód? Zrobiłem jak wszyscy, klasyczny konformizm;-) Jak się później okazało taktyka:”pod wzniesienia wchodzę, a nadrabiam zbieganiem i po prostej” była dobra wręcz wspaniała, a zweryfikował to 60 km, gdzie nogi powoli dawały znać o sobie. Później za dużo już nie myślałem czy mam wchodzić czy biec bo pojawiło się błoto :-) ten stan rzeczy spowodował, że głowa skupiona była na tym jak postawić stopę żeby ominąć wystające korzenie, kamienie, a każdy mięsień próbował ustabilizować ciało żeby jakoś przetrwało w tych warunkach. Wspinaczka na Cergową była pierwszym testem naszych przygotowań, zwieńczona niesamowitym zjawiskiem zamarzniętej rosy na gałęziach drzew i krzewów, bajkowy widok. Musiałem poczuć się jak w bajce i straciłem na chwilę czujność wyjmując komórkę. Postanowiłem nakręcić swój pierwszy zbieg, pokarało mnie od razu po paru metrach spektakularną wywrotką. 

Zebrałem się, z pokorą schowałem telefon i pobiegłem dalej. Po zbiegnięciu jak to w górach bywa był kolejny podbieg tym razem wyższy, dłuższy i cięższy. Był to jakiś 10 km biegu, nie myślałem jeszcze o tym, że jeszcze 60 km przede mną czułem się dobrze. Biegliśmy w stronę miejscowości Iwonicz Zdrój gdzie był pierwszy punkt żywieniowy (22 km).  Ostatnie 2 km przed nim można było pobiec nawet grubo poniżej 5 min/km co później okazało się najszybszymi kilometrami na trasie. Biegnąc z tyłu usłyszałem znajome kroki. To Dominik, odwróciłem się do Niego i powiedziałem:”wiedziałem, że to Ty” i tak pognaliśmy razem na jedzonko, ja na bułkę z serem (właśnie! Bułka z szynką jest jeszcze w kurtce, muszę ją wyjąć;-), a Dominik na orzeszki. Szybka kawa pół na pół z cukrem (naród kubański byłby ze mnie dumny) i w drogę. Do 40 km miały być wzniesienia, ale nie miały one nas zabić, jednak km już leciały no i błoto, błoto było wszędzie. Później na dobre zadomowiło się u mnie w butach. Mogę śmiało powiedzieć, że je nawet polubiłem, a na 50 km graniczyło to z przyjaźnią. Na tym odcinku poślizgnąłem się, upadłem noga została pod tyłkiem, coś chrupnęło i złapał mnie skurcz mięśnia dwugłowego uda. Jakiś turysta cofnął się mnie podnieść, obok biegnąca Biegaczka spytała: “wszystko, ok?”, wstałem otrzepałem się zrobiłem krok, drugi, mówię:”chyba ok, ale skurcz mnie złapał” zaoferowała magnez. Podziękowałem bo Jej ofertą (DZIĘKI SERDECZNE!) przypomniałem sobie, że mam dwie fiolki i chyba czas je wypić. 3 km przed drugim punktem żywieniowym wypiłem dwa shoty z magnezem i zjadłem banana wypijając pół litra mojego napoju z bukłaka i czekałem, aż zacznie to wszystko działać. Wiedziałem też, że drugi przystanek będzie dłuższy, że muszę dużo wypić i zjeść jakąś zupę, czekoladę.  Wbiegłem na niego. Po 10 minutach przybiegł Dominik i tak sobie zjedliśmy po zupce i czekoladce. Wypiłem 2 litry izotoników z wodą, napełniłem bukłak do pełna i trzęsąc się z zimna powiedziałem do Dominika:”ruszamy”. Teraz sobie myślę, że za mało zjadłem podczas pierwszych 40 km i po prostu brakowało mi kalorii. Cóż, pierwszy bieg, pierwsze błędy, a będą pewnie i następne ;-) Stracone AŻ 40 minut, ale miałem nadzieję, że zaprocentuje to na kolejnych kilometrach. Jeszcze był krótki rzut okiem na Endo gdzie jest Tomek i wystąpiło pewne zaniepokojenie, że my na 40 km, a On na 32 km i jest napisane, że biegał. Pomyślałem, że jest parę opcji, albo telefon mu się skończył, albo Endo się “zepsuło”, albo kontuzja, albo niedźwiedź. Gdyby kontuzja to pewnie by zadzwonił bądź napisał smsa, jak niedźwiedź to i tak mu już nie pomożemy;-) (żarcik). Wyruszyliśmy w drogę. Już bliżej końca niż początku, ale jeszcze takich myśli nie miałem, wiedziałem, że teraz najdłuższy podbieg pod SKIBCE - 776 metrów, jakieś około 5 km pod górę. 

Było ciężko, zacząłem czuć w nogach, że to jest piąta dycha, ale cóż… Większość trasy do 3 punktu żywienia biegliśmy razem z Dominikiem, większość bo Dominikowi źle się gryzie czekoladę jak biegnie i musiał usiąść sobie na pieńku, żeby nie zakrztusić się orzeszkami z czekolady ;-) ja pobiegłem dalej i spotkaliśmy się na trzecim, ostatnim punkcie żywieniowym. Przed punktem był zbieg, według wykresu 220 metrów w dół z tego 100 metrów w błocie, nachylenie solidne, trzeba było chwytać się drzew. Tomek opowiadał, że zaliczył podłoże, Stasiu robił telemark. Naprawdę trzeba było uważać bo potknięcie się i wywrotka na twarz nie byłaby miłą sprawą, można byłoby się pobrudzić;-) 3 punkt żywieniowy to szybkie uzupełnienie bukłaku, litr izotoników i pól litra wody wlane w siebie, do tego czekolada,  banany i w drogę na ostatnie 10 km, bo przecież było napisane 66 km, a punkt jest na 56 km. Chcąc już wybiegać słyszę, że do mety mamy jakieś 13-14 km. Nawet nie wiecie jaką różnice na 56 km w górach robią te 4 km :-)  To jakieś 30 minut biegu, oczywiście jak będzie z górki ;-) Ale co zrobić lecę...mijam strumyk i znów podbieg. Dominik dogonił mnie po jakimś czasie i polecieliśmy razem, ale w pewnym momencie poczuł, a raczej zobaczył zbieg i poleciał przed siebie. Ponoć to przez cukier. Dominik praktycznie nie je cukru, nie jest Edgarem z Men in Black. On chce więcej cukru tylko na 40 kilometrze ;-) To była końcówka, wpadł mi kamień do buta i nie dawał spokoju, wiedziałem, że muszę go wyjąć, ale perspektywa zdejmowania zabłoconych butów w błocie po kostki jakoś mnie odrzucała. Ale musiałem. To był naprawdę duży wysiłek. Spotkałem jeszcze Biegaczkę, która pokonała trasę Rzeźnika, porozmawiałem z Nią o zaletach biegu z kijkami i dalej przed siebie. Już sam na szlaku. Zbiegając do Komańczy i widząc wiadukt miałem nadzieję, że meta jest tuż za nim, usłyszałem jeszcze jakiś głos z boku 400 metrów, później inny głos, że jeszcze kilometr, pomyślałem, że dobrze, że nie 4 kilometry bo czułem pod stopą, że moja skóra przemieszcza się z każdym jej ruchem to w lewo to w prawo. Wniosek jeden, są pęcherze. Następnym razem trzeba wziąć suche skarpety na zmianę, może problemu nie będzie ;-)
Jak zobaczyłem metę to nie wiedziałem czy się cieszyć czy żałować, że to nie jest 4 punkt odżywczy bo pomimo ciężaru kilometrów w nogach nie miałem dość tego biegu. Na mecie czekali już Stasiu z Dominikiem i znakomite pierogi. Tomek przybiegł chwile później, ponoć widział ślad niedźwiedzia, powtarzał to kilka razy więc mu wierzymy. Podsumowując, bieg udany, trudny technicznie i wymagający. Organizacja? Jeżeli wszystkie biegi będą tak zorganizowane i trasa tak oznaczona to biorę je w ciemno i martwię się tylko o swoje przygotowanie i o nic więcej. Jedynym mankamentem było biuro zawodów oddalone od mety około 1 km, więc trochę zmarzliśmy zanim tam się doczłapaliśmy. Organizatorzy wiedzą o tym i sądzę, że w następnym roku będzie lepiej.  Słyszałem też głosy w TriCity Ultra o trasie Łemko 150, więc chyba to będzie ciężki rok przygotowań ;-) 30 godzin na trasie to jest coś, zresztą jutro spotykamy się z Piotrem Peplińskim, opowie jak to jest ukończyć Łemkowynę UltraTrail 150 ;-)


Jeszcze jedno na odcinku Jasło - Piotrków Trybunalski jest Carrefour,  niestety ani na kredyt ani pod zastaw nie napijecie się tam ;) Takie rzeczy tylko w Belgii kiedy chcemy napić się piwa Kwak "Glass for shoe";-)

środa, 2 lipca 2014

Bieg na Hel, czyli pierwsze 100 km



Dawno, dawno temu w Dolinie Dulina grupa czterech biegaczy z Tricity ultra zaczęła swój bieg żeby zakończyć go przed 14 km przed dotarciem do celu, w Jastarni, na setnym kilometrze. Przez ten cały czas nie pisania niczego w tym temacie odkrywałem nowe fakty z biegu którego celem było dobiegnięcie na Hel, po drodze uczestnicząc w Biegu Świętojańskim w Gdyni na dystansie 10 kilometrów. Zaczęło się dobrze i pewnie, w dobrych nastrojach lecieliśmy do przodu jeden drugiego hamując co jakiś czas żeby nie przekraczać założonego tempa, a założyliśmy, że maksymalnym tempem będzie 6:00-6:15 min/km mając na względzie, że przed nami dłuuuga droga. Na Jaśkowej Dolinie dostaliśmy propozycję od kierowcy, który zaproponował nam, że nas podwiezie do Gdyni bo jechał na bieg, a poznał nas po numerach startowych, które założyliśmy już przed klatką. Nie skorzystaliśmy z propozycji, pozdrowiliśmy się i pobiegliśmy dalej. Droga na Gdynię wzdłuż głównego ciągu ulic łączących Trójmiasto nie jest atrakcyjnym miejscem do biegania. Jednym słowem, nuda. Aczkolwiek myślę, że po drodze znalazłyby by się ciekawe miejsca na które ktoś „z zewnątrz” zwróciłby uwagę np. hala Oliwia ma swoją długą historię. Sam kiedyś byłem tam na pokazowym meczu tenisa  Wojciecha Fibaka z Thomasem Musterem w ramach Igrzysk Solidarności, które odbywały się w 1990 roku z ciekawym założeniem, że mają odbyć się tylko raz. Transmitował je ponoć Eurosport, na żywo;-) Czy ktoś miał może wtedy dostęp do Eurosportu? ;-) Naszego biegu żadna stacja nie transmitowała, ani na żywo, ani nie na żywo. Nie ustaliliśmy też czy ma się odbyć tylko raz. Aczkolwiek gdybyśmy skusili się na pokonanie ostatniego odcinka Jastarnia – Hel (14 km) to pewnie jakaś stacja nadałaby komunikat o nieżywych śmiałkach :-D No dobra, ale dalej w drogę bo trochę zboczyłem nie w tym kierunku co powinienem. Więc trasa, ta trasa nie jest fajna, jest nudna, jest do pokonania i tyle. W drugą stronę rok temu biegłem Maraton Solidarności  i nazwałbym tą trasę po prostu do przebiegnięcia i zrobienia dobrego czasu. I tyle. W Gdyni byliśmy gdzieś około 23.30 więc zostało trochę czasu na pomarudzenie i ewentualny posiłek.
Robiło się coraz chłodniej. Po pokręceniu się na linii startu ustawiliśmy się z chłopakami i wybiegliśmy na trasę Biegu Świętojańskiego prawie ostatni. Naprawdę fajne uczucie, mieliśmy jak się później okazało przed sobą ponad 6 tysięcy biegaczy. Jak startowaliśmy elita zaczynała 3 kilometr :-) I tak sobie biegliśmy, założenie 6min15sek/km stawało się męczące. Zazwyczaj biegamy szybciej, nawet na treningach więc gdy zobaczyliśmy po 20 minutach oznaczenie, że mijamy 3 km to się mocno zdziwiliśmy. Ale nie ma co mówić, że to wolne tempo i jak można tak biegać, bo jak się później okazało, na 80 km wiele dalibyśmy żeby móc biec takim tempem. Jednak Gdyni nie zapamiętam ze względu na tempo czy deszcze, który zaczął padać. Gdynia będzie mi się kojarzyła niestety z  ITBSem czyli z przeciążeniem pasma biodrowo-piszczelowego.. Niestety. Zaczęło mnie boleć i pomimo prób zmiany stylu poruszania się, nie było na to rady. Nasmarowałem miejsce maścią, ratownicy medyczni spryskali chlorkiem i decyzja mogła być tylko jedna, biegnę dalej. Po dobiegnięciu na metę zatrzymaliśmy się w namiocie żeby się przebrać, zjeść, napić i ruszyliśmy w drogę. I tego odcinka pomiędzy metą w Gdyni, a Pogórzem nie pamiętam, jak po dobrej imprezie:-D musiałem sobie odtworzyć w pamięci. Wniosek jest jeden, człowiek raczej powinien spać około 2 w nocy, a nie biegać. W nocy oprócz deszczu i gdyńskich domów z betonu nic się nie działo. I tak jak sentymentem darzę domy z betonu bo się w takim wychowałem, to deszczu nie lubię, szczególnie jak pada kiedy chce się pokonać trasę 115 km :-) Deszcz jak deszcz, ale po 2 godzinach skakania pomiędzy przystankami i traceniu cennych minut, które przerodziły się w godziny, nie byliśmy przychylnie do niego nastawieni.
Nad ranem zrobił on nam niespodziankę, przestał padać. Zadowoleni polecieliśmy dalej, niestety z kontuzjami. Tomka bolało biodro, później stopa i tak już do końca. Mi ITBS nie dawał spokoju, a jeszcze do tego odezwało się drugie kolano. Przestałem się smarować maścią bo bałem się, że zrobię sobie jakąś krzywdę. Wolałem biec z bólem, a kiedy nie pozwalał mi on biec to iść. Takimi „skokami” dotarliśmy do Lidla we Władysławowie przy którym stoi tabliczka HEL 33 km. Trzydzieści trzy kilometry, hmmm, niecały maraton, odległość do pokonania jak najbardziej. Trasa płaska jak tafla wody więc w głowach było jedno pytanie :”na którą będziemy?”. I wtedy zaczął padać grad, tak na dzień dobry, po gradzie deszcz, a po deszczu chyba też padało, bo padało cały czas:-) Po paru kilometrach wydawało się nam że półwysep z każdym naszym przebiegniętym kilometrem rozciąga się i robi nam na złość. Kontuzje dawały coraz bardziej w kość. Brak ciepłego posiłku przed 12 (bo ciepłe posiłki na półwyspie wydają od 12, a słowo ZUPA jest niezrozumiałe dla Pań od posiłków) podcinał nam skrzydła. Nawet zatrzymaliśmy się gdzieś w jakiejś knajpce na polu namiotowym, ale po (chyba) 30 minutach wyszliśmy bo po prostu byśmy tam posnęli. Decyzja była jedna lecimy w ten deszcz i …. Brakowało nam jakieś 3 kilometrów do Chałup więc zebraliśmy się w sobie i dotarliśmy tam na wymarzoną pizzę.
Naprawdę dobrą pizzę. Później miało być już z górki, ale niestety było odwrotnie. Coraz więcej szliśmy, oddalała się perspektywa powrotu tramwajem wodnym do domu, a przede wszystkim oddalała się perspektywa zimnego piwa - a to już tragedia;-) Zapadła decyzja. Łamiemy 100 km i schodzimy z trasy.
Nie było sensu, następne 14 km mogło w szczególności mi i Tomkowi przysporzyć dużo kłopotu i zakończyć nasz sezon biegowy w dniu 21 czerwca, a tego nie chcieliśmy, bo w perspektywie mamy jeszcze trochę planów startowo/wycieczkowych. Pozostał niedosyt, pewnie wrócimy do planu pokonania całości i zakończenia na Helu bo cel jest fajny. Trasa? To już każdy niech sam oceni jak nie biegnąc to jadąc rowerem czy jakimś innym środkiem transportu.
Tak na koniec, piwo w tramwaju serwują z puszki, bo należy pamiętać, że piwo z kija jest FUJ ;-), nawet jak ma się w nogach 100 km i 14 km, w busie, w którym kierowca nie powie gdzie mamy wysiąść na Helu bo on  jest tylko kierowcą. 

czwartek, 19 czerwca 2014

Gdańsk - Bieg Świętojański - Hel

Jutro 20stego w piątek TRICITY ULTRA biegnie na Hel. Założenie jest proste dobiec na Hel przed odpłynięciem ostatniego tramwaju wodnego z Helu do Gdańsk czyli przed 17. Start wspólny z Gdańska, po drodze Bieg Świętojański w Gdyni, a później Road to HEL ;) Paradoksalnie meta w Gdyni będzie startem do trzeciego etapu podróży. Reszta później jak dobiegniemy;-)

wtorek, 17 czerwca 2014

Piątek 20stego ;-)

W ostatnim czasie nie robiłem nie wiadomo jakich dystansów, bo z tyłu głowy od dwóch/trzech tygodni mam piątek 20stego tego miesiąca, czyli nasz kolejny ultra z TRICITY ULTRA. Takie były plany i jak zawsze na planach się kończy. Tak było i tym razem. Wybiegając z zamiarem zrobienia 10 km robiłem 20 km, bo się zgubiłem, zamiast wybiec wieczorem, kiedy będzie chłodniej, wybiegałem w największe słońce. Na parkruna (tak Tomek, byłem tej soboty SAM na parkrunie; -) pojechałem tam pamiętając słowa Jarka "uważaj, żeby nic sobie nie zrobić tak jak ja" pobiegłem na tyle ile było mnie stać minionej soboty, czyli 5km w 21:01, bo po co spokojnie ;-) W niedzielę pobiegliśmy wspólnie z Jarkiem (Tomek ganiał z chłopakami po lasach mazurskich na Maratonie Mazury, a Dominik pojechał po kompot do Teściowej; -)) na lekkie wybieganie i tak się zagadaliśmy, że wbiegliśmy gdzieś w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym i... zgubiliśmy się. Zegarek wskazał 13,5 kilometra, brak zasięgu w komórce i niedostępność sygnału  gpsa, która spowodowała, że pomimo funkcji w zegarku "prowadź do punktu początkowego" nie mogliśmy z niej skorzystać.
Strachu nie było, bo to nie puszcza amazońska, ale perspektywa wybiegnięcia w Oliwie nie podobała nam się, bo skończyłoby się na 30-40 kilometrach, a tego nie chcieliśmy. Okazało się chwilę później, że zastanawiając się, staliśmy na węższym odcinku Doliny Radości. Usprawiedliwienia nie ma; -) Znaczy się, jest. Nie było naszego tropiciela, jedynego Indianina z plemienia Tarahumara Dominika. Ono odnalazłby szlak, a jeśli nie, szlak odnalazłby Dominika.   Skończyliśmy na półmaratonie z małym niedosytem, bo biegło się świetnie, pogoda, tematy i chęci były na kolejne 20 km. Sądzę, że tak by się to skończyło gdyby nie piątek 20stego:-)
Tomek skończył The Beatles, widziałem, że uwalnia już inne dźwięki w słuchawkach. Ja za to jestem po dziewiątym albumie The Rolling Stones i lecę dalej. Nie powiem, żebym się nie męczył przy pierwszych płytach i że są one godne polecenia, ale z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że warto poznać coś, co pociągnęło miliony ludzi, co było totalnym wariactwem dźwięków. Taką płytą jest "Their Satanic Majesties Request", którą przy pierwszych taktach chciałem wyłączyć. Wybiegając z domu chciałem zdjąć słuchawki i słuchać je w tle jak radia podczas snu. Pomyślałem sobie, masakra, za jakie grzechy, ale ok. Nie ma złej muzyki tylko może nie ten dzień, nie ta chwila, dam radę, raptem to jakieś 44 minuty.  I tak do piątego utworu przeżywałem naprawdę ciężkie chwile. Pobiegłem nad nowy zbiornik retencyjny, chyba nazywa się Jasień. Znajduje się pomiędzy budowanymi stacjami Jasień, Kiełpinek Pomorskiej Kolei Metropolitarnej. Zbiornik w obwodzie ma około 1 km. Urokliwe miejsce, dla tych, którzy lubią biegać w kółko i idealne do treningu interwałowego. Ale wracając do piątego utworu, który spowodował u mnie irytację biegaczami, którzy kręcili się wokół zbiornika. Pomyślałem sobie ile można robić kółek? Ile? (niedawno sam zrobiłem tam 20) I tak "słusznie" zirytowany wbiegłem na wał którym ma niedługo podążać kolej. Wtedy, dokładnie w tym czasie, kiedy zacząłem zostawiać swój ślad w miejscu gdzie leżą już kamienie gotowe na przyjęcie ciężaru torów, zabrzmiał w słuchawkach utwór "She's a rainbow". Stało się coś dziwnego, poczułem się jak Keith Richards po zażyciu swojej dawki...riffów; -) Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby gdyby ta płyta się nie skończyła, a  z drugiej strony w głowie cały czas była ta data 20 czerwca 2014 r., i rozsądek nakazywał zejście po tych 44 minutach z trasy.  Wysłuchałem płyty do końca, później już w domu na spokojnie wysłuchałem raz jeszcze, brzmiała inaczej i chyba jest to płyta z gatunku tych, które za każdym razem "wyglądają" inaczej, to fajne, inne, już niestety coraz rzadziej spotykane, a szkoda.

środa, 4 czerwca 2014

8 minut gwiazdorzenia :-)



Na początku maja Jarek napisał, że Jego siostra cioteczna od strony ojca będąca w związku z bratem kuzyna ciotki od strony mamy chciałaby przeprowadzić z nami wywiad radiowy w sensie taki bez wizji:-) pytanie zadałem proste:"będziemy gwiazdorzyć? pewnie:-) Tomek dodał "przecież jechaliśmy samochodem" i tak spotkaliśmy się w niedzielny wieczór u Jarka w domu. Pomimo tego, że atmosfera była bardzo wyluzowana, to po włączeniu dyktafonu spojrzeliśmy się na siebie i nikt nie chciał zacząć pierwszy;-) Potem jakoś poszło. Mi się podoba, pierwsze nasze wspólne wynurzenia jako TriCity Ultra, o tym jak zaczynaliśmy, jak się poznaliśmy i że Tomek je grilla z karkówki ;-)


The Running Stones czyli Sympathy for The Devil vs. Love me do

Jestem daleko z tyłu i po sportowemu mówiąc obserwuję plecy przeciwnika. Niestety. Niedługo miną dwa tygodnie kiedy to ostatni raz przesłuchałem The Rolling Stones "England's Newest Hitmakers" i "Five by Five". Potem była przerwa spowodowana przeziębieniem i bieganiem w szerszym gronie. Po szybkim przedyskutowaniu z Przeciwnikiem, że dyskografia The Rolling Stones jest dosyć szeroka pod uwagę wziąłem albumy studyjne wydane w UK (pomimo, że chciałem podejść ambitnie do rywalizacji i  przesłuchałem też wydania płyt na US). Dwa pierwsze już z "docelowej listy"za mną:

The Rolling Stones (17 kwietnia 1964)
The Rolling Stones No. 2 (15 stycznia 1965)

teraz czas na kolejne, mam nadzieję mniej "męczące" dźwiękami albumy:

Out of Our Heads (24 września 1965)
Aftermath (15 kwietnia 1966)
Big Hits (High Tide and Green Grass) (4 listopada 1966)
Between the Buttons (20 stycznia 1967)
Their Satanic Majesties Request (8 grudnia 1967)
Beggars Banquet (6 grudnia 1968)
Let It Bleed (5 grudnia 1969)
Sticky Fingers (23 kwietnia 1971)
Exile on Main St. (12 maja 1972)
Goats Head Soup (31 sierpnia 1973)
It's Only Rock'n Roll (18 października 1974)
Black and Blue (23 kwietnia 1976)
Some Girls (9 czerwca 1978)
Emotional Rescue (20 czerwca 1980)
Tattoo You (24 sierpnia 1981)
Undercover (7 listopada 1983)
Dirty Work (24 marca 1986)
Steel Wheels (11 września 1989)
Voodoo Lounge (11 lipca 1994)
Bridges to Babylon (29 września 1997)
A Bigger Bang (5 września 2005)

Wczoraj pobiegliśmy z Tomkiem do Otomina, tam tradycyjne kółko wokół jeziora i powrót. Po drodze Tomek powiedział: "przede mną White Album potrzebuję na niego 1,5 godziny...i nie wiem kiedy znajdę na to czas".
Tomek, na White Album nie potrzebujesz 1,5 godziny tylko 1,5 h i prawie 4 minut więc...:)
Tym samym zapaliło się światełko w tunelu. Zrobię wyjątek i pójdę w jego kierunku, aczkolwiek wiem, że jak będę się zbliżał to dla mojego Przeciwnika godzina, o której będzie miał wybiegać 9 studyjny album The Beatles nie będzie miała znaczenia.

niedziela, 1 czerwca 2014

"...Begin the day with a friendly voice" - Rush „The spirit of the radio”

Takim przyjaznym głosem był Parkrun w sobotę, w tą sobotę; -) Cykliczne odmawianie chłopakom z Tricity Ultra, a w szczególności Tomkowi, który zdawał mi, co piątek pytanie: „jadę na parkruna, jedziesz?” Stawało się powoli męczące. Przyszedł nawet czas, że nie musiałem mu odpowiadać, a autor pytania nie miał pretensji, ze nie odpowiedziałem, taki życiowy komfort; -) Układ dnia, wieczoru, nocy i poranka sprawił, że to ja napisałem do Tomka: „Uważaj teraz. Kiedy będziesz?”
Swojego pierwszego Parkruna pobiegłem prawie równo 2 lata temu w Gdyni, dzień po meczu Polska-Grecja inaugurującym mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Był to mój drugi miesiąc biegania. Czas 31: 26, miejsce 37 - ostatnie. Może nie byłbym ostatni, bo wiele czynników miało wpływ na moją postawę, a w szczególności gol strzelony przez Lewandowskiego
i butelka Chianti na jego cześć; -) Było to 9 czerwca 2012 roku, po dwóch latach poprawiłem swoją parkrunową życiówkę o prawie 11 minut. Jest radość. I wiem, że są zapasy siły w nogach na szybsze kilometry, tylko nie wiem czy mam aż taką ochotę spinać się i łamać kolejne rekordy, czy to na 5 km czy 10 km czy nawet na dystansie półmaratonu czy maratonu, …ale wiem na pewno, że jak staję na starcie to w głowie mam czas, jaki jest do pobicia i dążę do tego podczas biegu żeby z każdym kilometrem był lepszy. Ciężko będzie w Gdyni 20stego, oj ciężko; -) Każdy start w zawodach podnosi adrenalinę i chęć złamania założonego czasu, ale na dzień dzisiejszy chęć przebycia coraz to dłuższych dystansów jest chyba większa niż łamanie życiówek. I niech tak zostanie na dzień dzisiejszy, a rekordy przychodzą niespodziewanie; -) A! I nie oznacza to, że następnego parkruna pobiegnę za dwa lata, aczkolwiek never say never;)
Dziś za to Sylwia i Rio (dog runner;-)) pobili swoje życiówki. Złamali 10 km w godzinę (59min20sek) super! Gratulacje!